środa, 17 lutego 2016

Eternit... i co dalej? Czyli co domek ma w środku: od azbestu po luksusy

Rok temu dziadek postraszył, że kupuje 'ładną' i bardzo tanią wiśniową blachę i ma już taniego dekarza i że załatwi to latem. Strach przed koncepcją kolorowej blachy zmobilizował do działania.
Zlecenie zakupu 'wiśniówki' zostało zablokowane.... Choć po drugiej stronie bystre oko zauważyłoby dwa zwalczające się żywioły: z jednej strony ładna blacha, a z drugiej nadzieja, że jednak syn to zrobi sam. Zaliczka została jednak wycofana, tani dekarz niestety też stracił nadzieję na dodatkową robótkę. A eternit się ostał i nadal świeci swoją niewątpliwą urodą a'la 'wczesny gierek', czyli cud i technologia prosto z czarodziejskich i romantycznych lat siedemdziesiątych.

I zaczęło się myślenie: jaki dach będzie ładny, jaki będzie możliwy do wykonania do konstrukcji domu zbudowanego w 1968 roku?

Inne pytanie jest jeszcze trudniejsze i krótsze. Po co? Ale to inny temat, a może te zapiski (słowo 'blog' jeszcze łatwo nie przechodzi mi przez klawiaturę) to same rozwiążą?

Dom ma już 48 lat i lata świetności dawno minęły, choć tu są zmienne opinie: niektórzy twierdzą, że nigdy nie nastąpiły (babcia), a niektórzy, że nadal da się tam mieszkać (dziadek).

A co wiejski domek we wsi Poręby Nowe, w gminie Dobre w powiecie mińskim, sobą reprezentuje? 

No cóż... na dachu mamy eternit, czyli azbest i podobno dopóty, dopóki go się nie rusza, to straszny nie jest. I oby. Bo im dalej od Warszawy, tym tych dachów jest więcej. Program darmowej utylizacji jakoś bardzo tego nie zmienia, bo do nowego dachu i tak nikt nie dopłaci. Utylizacja to koszt około dwóch tysięcy złotych, a nowy dach nawet dla małego domu to przynajmniej trzy razy tyle i to pod warunkiem, że nic się nie zmienia, a właściciel stanie się jeszcze sam sobie dekarzem.
Z drugiej strony duch ekologii i dbania o zdrowie jest u nas kapkę mniej popularny niż u zachodnich i sąsiadów, co też nie jest dodatkowym bodźcem do zmian.

Jak jest dach, to jest i strop. A w nim sześć żelaznych belek, ułożonych w poprzek domu oraz sześciocentymetrowa cegła dziurawka z warstwą betonu na wierzchu. Wszystkie szczegóły techniczne ma w jednym palcu oczywiście główny inżynier i budowniczy starego domu, czyli dziadek. Szyny solidnie wspierają konstrukcję stropu i będą ciekawym wyzwaniem dla budowy schodów, tak aby się przez nie skutecznie przebić, nie zawalając stropu.

Dom ma okna. I to tyle dobrego w tym temacie. Żeby więcej coś dopisać: dom ma okna do wymiany. Okna są stare (to tak jakby w tym domu powiedzieć 'głośna burza'), drewniane, z ciekawie opadającą farbą. Mają fikuśne haczyki (nowość za 'gierka'), dzięki którym po otwarciu przy wietrze szyba często, choć nie zawsze, pozostawała w ramach. Jeszcze parę takich odkryć i melancholia zdefiniuje styl domu: boski, nowoczesny gierek. Brrrr... Może i komunistów tamta epoka miała wspaniałych (choć wyrażenie 'wspaniały komunista' to jednak błąd co najmniej stylistyczny), ale dobrych architektów i projektantów skutecznie się pozbyła.

Natomiast okna mają wspaniałą moskitierę, ręcznie zrobioną na wymiar przez dziadka. Dzieło sztuki na miarę Porąb, spod złotej rączki jakim jest dziadek. Trzeba przyznać, że jak już coś zrobi, to jakościowo jest to mistrzowska szkoła, nie do przebicia, nie do zdarcia. Mucha nie siada, komar nie bzyka. Mój niedościgniony wzór. 

No i jeszcze kwestia ocieplenia, ale to krótki temat. Brak. 
A właściwie jest gorzej. Murarz, czego nasz kochany dziadek nie dopilnował, i nie dał ku swojemu zmartwieniu zapobiec, po postawieniu murów z dużej cegły dziurawki - kratówki oraz warstwy suporeksu, postanowił przestrzeń pomiędzy nimi zalać betonem, nie przejmując się za specjalnie problematyką izolacji termicznej.

Jest jeszcze ogrzewanie, a właściwie też jego brak, przynajmniej z punktu widzenia mieszczucha. No bo owszem, niby jest piec kaflowy na chleb i serniki (praktycznie nie używany w tym wieku, poza sporadycznymi przepaleniami wiosną i jesienią), ale jednak deko kłopotliwy. Temat co z tym robić, to kolejna odsłona zmartwień, problemów, i pomysłów.

Dom służy obecnie właściwie jedynie jako 'letniak' przez maksymalnie pół roku z prostych względów. W środku jest zimno jak na Kamczatce. Nigdy nie byłem. Ale zimno jest piekielnie. Żeby się ogrzać należy: albo włączyć lodówkę, albo wyjść na dwór.
No i do tego wystrój mało przytulny sprzyja raczej temu, aby z domu uciekać na zewnątrz. Coś ten 'gierek' mnie nie może do siebie przekonać... Chyba poszukamy innego stylu.

Luksusy
Są. Z punktu widzenia Gomółki, nawet niepotrzebne, i do tego świadczące o burżuazyjnych zapędach lokatorów. Zatem mamy wodę z wodociągu, czyli do studni nie trzeba biegać. A nawet jest ciepła woda oddzielnie... Tu to już ani chybi majster rzekłby tak:
"pan chciałbyś tak: mieć zimną wodę osobną, ciepłą osobną, szczelne rurki, kafelki, duperelki, kraniki, dywaniki. Chamstwo! I drobnomieszczaństwo z pana wylazło."



A pewnie, żebym chciał! Zatem mamy i wodę, i kraniki.

Jest nawet łazienka i własne szambo. To też ciekawy temat, bo odkryłem, że z dziadkiem zbudowaliśmy je nielegalnie. Budowa szamba wymaga pozwolenia, o czym dowiedziałem się niedawno, przypadkiem. Zatem oficjalnie szambo powstało już dawno temu. Kiedy? Nikt nie pamięta. Ale na pewno w czasach, których archiwa powiatowe nie obejmują.

I takich odkryć może będzie więcej...
Swoją drogą ciekawe, że architekt w ogóle nie pyta o fundamenty, a dziadek podejrzliwie nie ukrywa, że to nie jest konstrukcja, która zniesie wszystko...

niedziela, 14 lutego 2016

A drzewa sadzi się w rządku


"Dach może by trzeba zmienić" - bąkał dziadek z rzadka, co parę miesięcy. I jak to on lubi wziął sam się rok temu do czynu. Po cichu i po swojemu. Tak lubi.

Tak też pilnuje porządku na działce. Jakiekolwiek próby własnej inwencji, godzącej w ład i porządek widziany jego oczami, są z góry skazane na usunięcie bądź banicję. Sadzenie drzewek inaczej niż w rządku oznacza, że wcześniej czy później (raczej wcześniej) drzewko pozostanie przywrócone do pionu, to znaczy przepraszam: przywrócone do rządku.
Dziadek jest (bez sarkazmu) mistrzem przycinania owocowych drzewek. Robi to perfekcyjnie. Mam nadzieję, że przekaże mi swoją wiedzę w tym zakresie. Ale jego zapędy przycinania niestety często idą dalej...

Na działce rosną między innymi dwie piękne, duże, stare brzozy. Od lat łakomym kąskiem patrzył na nie, co by je poprzycinać. No bo "przecież się tak rozrosły, że mogą gałęzie się odłamać, jak halny przyjdzie,... a bo przecież tyle tych liści leci jesienią, że nie idzie ich grabić'. Pilnowaliśmy te zapędy 'drwala' skutecznie przez parę lat, również z aktywną pomocą Darka, naszego drogiego kuzyna i sąsiada w jednej osobie, który szczęśliwie dla nas kocha naturę i jej owoce, tu w postaci dumnych, rozłożystych drzew. I przez parę lat wygrywaliśmy ten nierówny pojedynek, a było już blisko, bo raz dziadek został już ściągany z drabiny z piłą, a innym razem w ostatniej chwili udało się powstrzymać zamówionych najemników z profesjonalnym sprzętem do katowania brzóz. Ufff....

Niestety po paru latach, chwila nieuwagi, i dziadek ku swej radości obwieścił nam dumnie, że wreszcie przyciął po parę gałązek brzozom i nie będzie już tyle liści. Na marginesie te 'gałązki' to były może i kilkunastometrowe konary. Myślałem że serce mi pęknie, a brzozy nie przestaną cicho kwilić. Moja M. była jeszcze bardziej stanowcza i wyraźnie i dobitnie oświadczyła, że na tak okaleczonej działce, to jej noga już nigdy nie powstanie. Żal było patrzeć...

Nie był to też ostatni 'sukces' dziadka w materii zdobywania sprawności 'drwala'. Sam jestem temu trochę winien, bo kiedyś w prezencie dostał piłę mechaniczną do przecinki. Ale kto wiedział, że to w tym kierunku pójdzie samorozwój... Dobrze, że krajzegi nie kupiłem, by byśmy mieli boazerię zamiast okazałych brzóz.

W ogrodzie przed frontem domu, w cudowny sposób nie w rządku, kilkanaście lat temu udało się posadzić moje do dziś dwa ukochane drzewa: klon i dąb. Urosły aż miło, a nie miały łatwo, bo dziadek co rusz łypał na nie łakomym okiem. Klon ocalał nieruszony. Moja duma. Ale dąb biedaczysko przecierpiał swoje. Dziadek był przekonany, że dąb to zdecydowanie za wysokie drzewo na ogród i go przyciął z góry niczym wyrośnięty pęd malin. To się dąb zdziwił. Niestety nie miał siły krzyknąć: "nie jestem jabłonką". Krew przestała płynąć na ten widok... Na szczęście drzewko udowodniło, że jego wola życia i bycia smukłym, a za sto lat okazałym pięknym 'Barkiem' jest silniejsza i przetrwa zakusy z sekatorem w ręku.

Jednak to, że dom stoi i się jeszcze jakoś w ogóle prezentuje, jest wyłączną zasługą dziadka Tadeusza.
Działka jest pięknie zadbana. Jak dla mnie jest najładniejsza w okolicy. Latem jest cała w zieleni: jabłka, śliwki, czereśnie, brzoskwinie (!!!), maliny, porzeczki, no i moje ukochane drzewa liściaste: klony, dęby i polskie śliczne brzozy. A przy drodze szlachetne cisy (zamiast pospolitych tuj), co (to i nie tylko to) z kolei jest zasługą mojej M.



Tu widać mojego ukochanego klonika. Zimową porą bez liści, za to od wiosny zieloniutki, a potem czerwieni się w jesiennym słońcu; dziś jest już większy od domu....
A z prawej dumny dąb, który najgorsze ma już chyba za sobą :)
W głębi po prawej wyglądają nieśmiało dumne panie brzozy...


czwartek, 11 lutego 2016

Geneza


Wszystko zaczęło się już lata temu od nieśmiałych wtrąceń dziadka, że w domu na wsi trzeba zmienić eternit, którym obecnie pokryty jest dach, bo niedługo skończy się ustawowy okres ochronny na wspieraną przez gminy utylizację azbestu. Uwagi właściwie były o tyle nieśmiałe, że nie spowodowały większego zainteresowania u potencjalnego inwestora, czyli autora tego wątku.
A może były one zbyt nieśmiałe, że aż trudno nazwać uwagami jednozdaniowe wtrącenia przytaczane co parę niedziel pomiędzy rosołem a kotletem podczas tradycyjnych obiadków u babci.

Tak naprawdę to wszystko zaczęło się wcześniej... Dużo wcześniej. Historii nie oszukam, dziedzictwa się nie wyprę. Poręby Nowe to miejsce mojego urodzenia, a właściwie pierwsze trzy lata życia, bo urodziłem się w Mińsku Mazowieckim. 


Czyli kim jestem? 

Miastowym czy jednak człowiekiem ze wsi? Z pierwszych trzech lat życia w pamięci wiele 'zdjęć' nie zostaje. Jedno z nich to szarżujący na mnie koń, czyli stara chabeta zwana Baśką, która nie wiedząc czemu robi sobie skok nade mną. Ani chybi musiał to być dowód, że można się najeść 'szaleju', bo nigdy nie pamiętam, żeby ktoś dał radę zmusić szkapinę do kłusu nawet, a co dopiero do tak zacnego cwału ze skokami niczym na Wielkiej Pardubickiej, a nie na spokojnych Porębach Nowych. I to chyba tyle. 
Czyli całe świadome życie, od przedszkola, spędziłem w mieście. To by oznaczało, że jednak jestem mieszczuch. Tu się czuję dobrze, ścieżki życia są przetarte i znane. Od gry w kapsle na Saskiej i lody na Walecznych, przez liceum "Powstańców W-wy" i studia, po dorosłe życie.

A jednak coś ciągnie na wieś.

To trochę jak morze, którego nienawidzisz za sztormy i niewygody, a które skutecznie cię wzywa i przyciąga nie zważając na opory i lenistwo mieszczucha. I wbrew wcześniejszym zarzekaniom, że nigdy więcej nie popłyniesz, to znowu się tam wybierasz.
Wezwanie wsi może będzie nawet silniejsze, a może nie? Może na razie jest to tylko zew natury, który nakazuje spłodzić syna, posadzić drzewo i zbudować dom.
Zatem podejmuję wyzwanie natury i jeśli Bóg pozwoli, a tata (zwany tu dziadkiem Tadziem) nie zmieni zdania, to zbuduję ten dom.
... Choć nie jest to budowa od zera, lecz przebudowa i rozbudowa, ale nie czepiając się szczegółów wychodzi na to samo. A nawet jest to zadanie trudniejsze, jak już wiem. I nie chodzi tu tylko o dopasowanie pomysłów z ograniczeniami konstrukcyjnymi starego domku, a nade wszystko o pogodzenie własnych pomysłów z arcysilnym oporem dziadka, który ma swoje przyzwyczajenia i przesunięcie jednej cegły o parę centymetrów budzi i strach i zgrozę. Nie jest łatwo, ale damy radę! Jakbym wspomniał, że rozważam nawet wyburzenie wszystkiego i budowę fundamentów od zera, to chyba trafiłby we mnie piorun, jak nie z oczu dziadka, bo to człek nad wyraz spokojny, ale chyba prosto z nieba.
Zatem mieszczuchu do dzieła! 

A tak jeszcze wygląda szczęście dziadka, i moje też :) ... a może nie tylko! (oby)




Ani chybi widok będzie zgoła inny za czas jakiś, i nie tylko dlatego, że wiosna tuż tuż...